Ja mam jakieś zezowate szczęście
do talentów wokalnych w okolicy. W zeszłym roku irytowała mnie codziennie
sąsiadka z góry, o ósmej rano przez pół godziny śpiewająca jakieś cholerne litanie.
Babka ma głos emerytowanej śpiewaczki operowej, wysoki, łamiący się i starczo
drżący. Ale wyła, wyje zresztą dalej, ale teraz już nie bezpośrednio nade mną. Do
kompletu zeszłorocznego miałam też współlokatorkę, istotę kompletnie pozbawioną
talentu wokalnego. Co absolutnie jej nie powstrzymywało przed katowaniem mnie
swoim wykonaniem aktualnego hitu. Zdołała mi obrzydzić Counting Stars One
Republic. A to już naprawdę wymaga samozaparcia.
Któregoś pięknego niedzielnego
poranka zeszłego czerwca albo maja obudził mnie jakiś księżulo (posiadający,
niestety, megafon) ze scholą, brzdąkający na gitarce i także mający za nic
swoje antytalencie wokalne. O szóstej rano, dodam. Bo przecież żyjemy w kraju
katolickim i nikt nie będzie miał za złe, jeśli urządzimy sobie próbę scholi na
podwórku blokowiska, nie?
A teraz zalągł nam się jakiś
żulik (a przynajmniej osobnik o żulim głosie) i skrzypi toto od wczoraj jakieś
niezidentyfikowane polskie szlagiery.
I jak tu zachować spokój i zen?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz