poniedziałek, 1 lipca 2019

Have you accepted Jesus H. Christ as your lord and savior?

Dzień zaczęłam od wizyty świadków Jehowy. Panie przychodzą co jakiś czas, zawsze strasznie nieszczęśliwe, że nie trafiły na szefa, bo one sobie z nim zawsze rozmawiają i jest tak fajnie... Nie wiem, co panie biorą, ale musi to być mocny stuff, bo z tego co wiem, szef nie jest absolutnie zainteresowany ich zaproszeniami na spotkania i broszurkami o tym, co jest w życiu ważne. Ale klient jest, więc trzeba udawać zainteresowanie, a w tym szef jest akurat dobry. Na pewno lepszy niż ja, bo mnie millenialsowy nihilizm w połączeniu z równie millenialsową fobią społeczną przeszkadzają w byciu sprzedawcą roku. Panie zakupiły kilka kopert, zostawiły jakieś papióry, z prośbą, żeby szefowi przekazać, po czym jedna stwierdza:
- Ale weź Jadzia daj pani też zaproszenie.
Jadzia jakoś nie zareagowała*, więc musiałam ja.
- Nie, dziękuję, mnie absolutnie to zaproszenie nie jest potrzebne.
Żeby nie było, spokojnie i grzecznie. Nawet z uprzejmym uśmiechem na twarzy.
- Ale... - pani się zawahała, ale prze dalej przez zawiechę umysłową, spowodowaną najwyraźniej usłyszeniem odmowy przyjęcia zaproszenia na spotkanie o tym, jak Jezus jest wszystkim. - Pan Jezus na pewno jest ważny w pani życiu!
- Nie - uświadomiłam panią bezdusznie, ale nadal uprzejmie. - Jestem ateistką.

No po prostu... Ja rozumiem, misja, założenia programowe, przekonanie o własnej racji i zakładanie, że jak ja w coś wierzę, to defaultowo wszyscy inni też w to wierzą, cechy zwłaszcza mocne u osób starszych wiekiem. Naprawdę. Pojmuję, chociaż wcale nie muszę i nie mam ku temu predyspozycji, bo wiara zawsze była dla mnie kompletnie niepojętym zagadnieniem. Ale mimo wszystko trochę mnie gotuje...

* Jadzia chyba pamięta, jak przy pierwszej wizycie nacięły się na mnie tymi samymi słowami praktycznie, tylko później zareagowały "taka młoda a już nie wierzy!" w tonie że to straszliwa tragedia, że laska w sklepie (wyglądająca na nastolatkę, prawda, ale ja nigdy wierząca nie byłam, więc nie kminię jaka jest różnica w tym ile mam lat...**)  jest ateistką. Trochę mnie tym wtedy wpieniły i mi uśmiech przeszedł w szczękościsk. Najwyraźniej na tyle wyraźnie, żebym zapadła Jadzi w pamięć.
** Dla niektórych najwyraźniej wiara jest defaultem,  chyba zakładają, że każde dziecko rodzi się z zaprogramowanym wyznaniem chrześcijańskim, a dopiero później w wyniku tragedii życiowych tę wiarę traci...

środa, 6 marca 2019

Wspominałam, że do mnie w żołnierskich prostych słowach?

Czy ja bym mogła kiedyś liczyć na jakieś konkretne informacje, czego klient chce? I nie coś obok, tylko prosto, jak krowie na rowie, czego człowieku chcesz, a nie całą historię rodziny?
Szlag mnie trafia, jak przychodzi ktoś i pyta o oprawę. No, oprawiamy. A ile by to kosztowało? Zależy od rozmiaru i tego, jaką listwę sobie klient wybierze. A, bo to ja mam taki obrazek, nic ciekawego, ale wnusia malowała, żadne dzieło sztuki, ale takie ładne, kotek na płocie, i ja bym to chciał/a oprawić. O, takiej wielkości (miejsce na zwizualizowanie sobie machania rękoma, które niewiele mi mówi, o jakim formacie mówimy). No za cholerę nie wiem, po co mi opowieści co jest na obrazie, kto to malował, ani od kiedy jest w klientki posiadaniu, ale wymiary? Kto by się tam wymiarami przejmował, to przecież nieistotne przy wycenianiu oprawy. Która wcale a wcale nie zależy od rozmiaru pracy. Absolutnie.
A wszystkim jutuberkom i innym cholerom, które wstawiają w internety tutoriale bez żadnego komentarza, należy się co najmniej rok w kotle ze smołą pod czułą opieką Boruty albo innego miejscowego diaboła. Za moje wszystkie tłumaczenia, że nie, niestety nie wiem, czego jakaś laska w internecie używa, że jej obrazki są takie fajne. Albo jakiej firmy medium do spękań ma taka jedna, że jej zawsze wychodzą takie ładne drobne, a klientce już nie. Skąd mam to wiedzieć, jak klientka nawet nie wie/nie pamięta, czyj filmik na insta obejrzała? Nawet moje Google-fu nic nie da, kiedy jedyną informacją, jaką dysponuję, jest to, że klientowi się wyświetliło wczoraj w godzinach wieczornych, i tam kobieta miała taki pędzel, i on był taki dziwny, i przez to obrazek był taki o (miejsce na wizualizację machania rękoma, które znowu nic mi nie daje, ale tym razem ma obrazować taką ość, jaką charakteryzował się obrazek).
Ja w ogóle powinnam każdego klienta pamiętać, znać z imienia i nazwiska, a  co kupował w ostatnim półroczu to już w ogóle na wyrywki wybudzona o trzeciej nad ranem recytować. Najwyraźniej, skoro ludzie potrafią mi walnąć tekstem, że oni przecież kupowali u mnie podobrazie i chcą drugie takie samo, ale nie pamiętam, jaki format... (tutaj proszę sobie zwizualizować pełne oczekiwania spojrzenie na biedną małą Emblę, która czasem przy zamykaniu sklepu nie pamięta, jak ma na imię, never mind co kto w danym dniu kupował*). No byłam trzy miesiące temu i wybierałam, nawet mi pani pomogła dobrać rozmiar. Na moją delikatną sugestię, że lepiej jednak zmierzyć obrazek, który już się ma, bo moja pamięć jest dziurawa jak rzeszoto (a i to w sprzyjających okolicznościach przyrody), następuje dyzgust i obraza, że jak to. Jak można nie pamiętać co się komuś opchnęło kilka miesięcy wstecz? Najwyraźniej tak samo, jak można nie pamiętać, żeby zmierzyć, jaki format jest potrzebny...

A w ogóle, to można prosić rabacik? Bo kuzynka chłopaka jest na kierunku plastycznym, to ja się też łapię, prawda?

* Embla jako istota z fobią społeczną i patologiczną niechęcią do patrzenia ludziom w oczy zazwyczaj i tak ma problemy z zapamiętaniem twarzy. Ale w momencie kiedy sama jedna musi ogarnąć cały sklep i pięcioro klientów czasem nawet nie kojarzy, że był ktoś, kogo zna i wręcz lubi, a co dopiero jakiegoś randoma, który jest u nas pierwszy raz...

czwartek, 14 lutego 2019

Bo do mnie trzeba w prostych żołnierskich słowach

Ludzie nie umią w komunikację.
Podchodzi dziewczę, lat koło 12. I mówi do mnie:
- Techniczna a3?
I to jest wszystko. Nie, czy jest, nie, czy mam jakiś kolor, ot tak sobie podchodzi i pyta dokładnie tymi słowy. Minę chyba miałam wybitnie tępą, bo powtórzyła dokładnie to samo.
- Ale co, techniczna a3? - dopytuję, bo wiem już, że ludzie potrafią pytać o jedno, a mieć na myśli piąte. - Pojedyncze kartki? Jakieś konkretne kolory?
- No... w bloku, biały papier techniczny - odpowiada niefrasobliwie dziewczę, najwyraźniej nieświadome, że omal nie doprowadziło mnie do publicznego wykonania facepalma z podskokiem.
Bo rzeczywiście, ze słów "techniczna a3" wynika przekaz "czy jest blok techniczny a3?"...

Podchodzi babka, jakoś koło sześćdziesiątki, elegancka, ładna, za nią mąż niesie portfel.
- Biel satynową małą poproszę.
Znowu, tępota umysłowa musiała mi wyleźć na ryj, bo się zawahała, ale powtórzyła.
- Tak, ale co to ma być za biel? - dopytuję, modląc się równocześnie do kogokolwiek skłonnego słuchać o cierpliwość.
- No, farba...? - chyba zwątpiła, ale odpowiada.
- Tak, ale jaka farba? - drążę temat dalej.
- Ach, no tak, olejna! - Wybaczam kobiecie, mogła nie skojarzyć, że w przybytku sprzedającym wszystko dla artystów i hobbystów będzie kilka rodzajów farb. - Olejną farbę, biel satynową.
No, to skoro ustaliliśmy jedno, ustalmy też kolejne.
- Ale nie ma takiego koloru jak biel satynowa. Jest biel cynkowa, tytanowa... - oświecam kobietę, bo ktoś, kurna musi, tylko czemu to zawsze muszę być ja.
- Ach, to cynkową.
Kurtyna.

Nie czepiam się biedactw, które uważają, że a5 jest formatem większym niż a4, a a3 to już w ogóle nie kojarzą, nie wszyscy muszą wiedzieć, że im mniejszy numerek, tym większy format. A już zwłaszcza rodzice, których wredna plastyczka co tydzień wysyła po nowego Graala, a dzieci odmawiają zeznań, co to dokładnie ma być, bo same nie słuchały. No ale dziewczę (stała klientka zresztą, w miarę oblatana w tematykach, które oferujemy), które pyta o blok w taki sposób, żeby blok był ostatnim, o czym pomyślę?
W ogóle, trochę rozbija mnie przychodzenie do sklepu i rzucanie jeno hasła, bez zapytania, bez orzeczenia, tylko rzut w przestrzeń trzech słów i czeka, aż telepatycznie się domyślę, o co chodzi. Bo jak podchodzi mamusia z dzieckiem na ręku i widać, że ledwo ogarnia, a wybuch kolorów na półkach ździebko ją przytłacza i mówi, że nie wie w sumie, co ma kupić, dostałą tylko listę, to jestem pełna zrozumienia. Ale jak mi przychodzi dorosły facet (pojawiający się od czasu do czasu) i rzuca lakonicznie "farby akrylowe" i czeka na chuj wie co, to już mnie lekko trącha. Bo taki start oznacza, że będę musiała każdą informację wyciągać niemal obcęgami. Czy to ma być na sztuki, czy w zestawie? A ile jeśli w zestawie? A jeśli na sztuki, to jaka pojemność? A jakieś konkretne kolory? I na końcu takiego maratonu dwudziestu pytań niemalże dochodzimy do clou: on chce farby konkretnego producenta, z konkretnej linii. Którego to producenta nie prowadzimy. I oczywiście klient foch, że mu czas zajmuję, a w ogóle, to jak możemy nie mieć akurat tego, co on sobie wymyślił? A wystarczyłoby po prostu zapytać, jak człowiek, a nie bot na Twitterze z ograniczeniem znaków,  "czy ma pani farby akrylowe tego a tego producenta?". I już, nikt nikomu czasu nie zabiera, mnie szlag nie trafia, jak muszę dopytywać o każdą pierdołę, pokazywać kolejnych półek, na które po kolei się krzywi, bo to nie są te, które on chce, a dopiero na końcu usłyszę, że to chodzi o konkretnie TE farby. Albo TEN blok. Albo podobrazie TEJ firmy, mimo że na wstępie mówię, że mamy z dwóch firm, i mówię, które to, ale pyta dalej o rozmiary, jakby się spodziewało, że jednak magicznie się znajdzie z innej.

Frustracja wydaje się najlepszym motywatorem na reanimację blogaska. Czy wyjdzie - zobaczymy.