środa, 28 lutego 2018

Oderwanie od rzeczywistości level hard

Jako osoba nie mająca chwilowo zbyt bliskich kontaktów z młodzieżą szkolną, ale za to pracująca niejako na froncie zaspokajania tej młodzieży pewnych potrzeb, mogę sobie od czasu do czasu obserwować inteligencję nauczycielek plastyki w szkołach. A raczej tej inteligencji brak.
Z jednej strony, poniekąd rozumiem - nauczycielami plastyki zostają jednak zazwyczaj osoby na punkcie szeroko pojętych sztuki/rękodzieła/prac plastycznych zakręcone. Niestety, to zakręcenie jakimś dziwnym przypadkiem często łączy się z kompletnym oderwaniem od rzeczywistości, ewentualnie brakiem chwili zastanowienia, jak to zrobić w miarę logicznie.
Rok temu zdarzyła się plastyczka, która piątej/szóstej klasie podstawówki zamyśliła zrobić malowanie na szkle. Nadmienię, że farby do szkła, takie prawdziwe, są na rozpuszczalniku, po wyschnięciu niezmywalne, dość trudne dla ludzi, którzy nie wiedzą do końca, za który koniec trzyma się pędzel, i swoje kosztują. Embli się w podstawówce poszczęściło, że plastyczki miała bardzo dobre i zdające sobie sprawę z faktu, że to nie jest przedmiot, który wszystkie dzieciaki będą uwielbiać. Więc zabawy w linoryty, farby witrażowe, większe projekty robiły dla chętnych, na kółkach plastycznych. I Embla, jako chętna, z radością na te kółka popylała, ale równocześnie zdawała sobie sprawę z faktu, że większość jej rówieśników ma w głębokim poważaniu malowanie, rysowanie czy inne kreatywne idiotyzmy. Więc, wracając po tej dygresji do clou, pani plastyczka postanowiła zaznajomić dwie klasy z malowaniem na szkle. Logika podpowiadałaby, że w takim razie najłatwiej, najekonomiczniej i najbezpieczniej byłoby zrobić ściepę narodową w klasach, żeby nauczycielka zanabyła kilka farbek i spokojnie by po jednej buteleczce z koloru wystarczyło na wszystkich, bo mieli po jednej butelce pomalować, a te cholery są bardzo wydajne. Co w związku z tym zrobiła genialna nauczycielka? Kazała dzieciakom przynieść po trzy farby zakupione własnym sumptem. Pomijając fakt, że w ciągu tygodnia w całym mieście wymiotło wszystkie farby witrażowe, Embla się absolutnie nie dziwiła rodzicom, którzy robili się ostro wściekli, jak słyszeli cenę tych farbek. I jak się dowiedzieli, że po pracy i tak zostanie pewnie większość pojemności. I co oni mają później zrobić z farbami witrażowymi? Cóż, schować gdzieś dokładnie, żeby progenitura się nie dorwała, bo kilka dni później do sklepu wpadł mi zatroskany tatuś i się pytał, czym te farby można zmyć. Z ekranu telewizora...

Nadal z mocnym postanowieniem pisania notek odgrzewam stare kotlety. Motywacja poszukiwana...

piątek, 19 stycznia 2018

Sztuka wysoka

Przychodzi facet do sklepu i pyta, czy prowadzimy oprawę obrazów. Prowadzimy. A, to dobrze, bo on ma taki stary obraz, sprzed pierwszej wojny, po dziadkach, przywieziony ze wschodu. No dobra, może pan przynieść, dobierzemy ramę, zrobimy, oprawimy. Tylko on by nie chciał zostawiać tego u nas, bo to stare jest i cenne i w ogóle, pamiątka po dziadkach. Spoko, tylko muszę znać dokładne wymiary, a to najłatwiej jest jednak zmierzyć na okazie. To on przyniesie ten obraz, ja wymierzę, i on go znowu później przyniesie, żeby to oprawić. Dobra, nie ma problemu, przynajmniej nie będę się o to potykała przez tydzień. Ustalenia dokonane, wstępnie rama wybrana, żegnamy się w atmosferze ogólnej przyjaźni i zrozumienia.
Następnego dnia facet przynosi to dzieło sztuki przedwojennej. Wydruk naklejony na płytę paździerzową. Opada mi wszystko, z ciśnieniem włącznie, dobrze że biustonosz mam akurat dobry, bo cyc by z hukiem też uderzył w kafelki. Mówię gościowi w słowach ostrożnych, głosem miękkim i delikatnym, że to chyba jednak nie jest oryginał. A to oni przed wojną już wydruki robili?, dziwi się jak dziecko facet, który mógłby być moim dziadkiem. Macham ręką, bo nie chce mi się próbować delikatnie wytłumaczyć facetowi, że go ktoś na krzywe sanki wsadził i to jest jakiś mocny PRL, a nie fin de siecle. To nawet międzywojnie nie jest, tylko perfidny jezusek frasobliwy drukowany taśmowo, nawet nie podmalowany, tylko plakat naklejony na płytę. Stwierdzam, że nie wiem, może gdzieś na przedwojennej Ukrainie mieli jakieś drukarnie i trzaskali tak te jezuski. Wymierzam obraz, modlę się, żeby krzywo wycięta czterdziestoletnie płyta zmieściła się w nowej plastikowej ramie i odsyłam gościa z obrazem do domu, będziem dzwonić, kiedy można przynieść do oprawy. A czy on mi może wtedy przynieść jeszcze jeden obrazek, żebym mu powiedziała, z kiedy on mniej więcej jest? No dobra, niech będzie, coś zmyślę najwyżej. Oczyma wyobraźni widzę kolejny odklejający się od paździerzowego podkładu plakat.
Dzień oprawy nastał dziś. Gość wpada, że tutaj oto jest ten wydruk z początku ubiegłego wieku, tylko trzeba go jeszcze wyjąć ze starej ramy, bo jemu do głowy nie przyszło, że on mógłby to zrobić. No to łapię za obcęgi i cążki i modlę się, żeby to wszystko mi się nie rozleciało podczas oswabadzania cuda, bo oczywiście jest po prostu przybite gwoździami. W międzyczasie gość pokazuje mi ten drugi, również pamiątkę po dziadkach, przywiezioną ze wschodu. Patrzę znad tych obcęg i patrzę, i w sumie nie jestem w ogóle zdziwiona. Bo to też wydruk jest, tylko już taki bardziej na bogato, bo polakierowany, a w lakierze ktoś się bawił i robił ślady pędzla, żeby było bardziej naturalistycznie. Po krótkim zastanowieniu stwierdzam, że to ciężko ustalić, może i jest przedwojenny (w myślach dodając, że może sprzed wojny w Wietnamie), nie wiem i w ogóle, ja się na współczesnej nie znam. W końcu wyciągam wszystkie zardzewiałe gwoździe, wstrzelam jezuska w nową ramę i wysłuchuję opowieści o tym, co na tej ulicy mieściło się za dziecięctwa gościa. Ratuje mnie klientka, który przychodzi akurat kiedy ten zaczyna się rozkręcać na porządnie, i potrzebuje już teraz natychmiast mojego wsparcia. Gość się żegna i wychodzi, unosząc w świat swoje pamiątki rodzinne.

I tak to się kręci, od jednego geniusza do drugiego.
Może w ramach reanimacji blogaska uda mi się częściej pisać o dziwnych rzeczach, które robią klienci...