Tudzież jej braku.
Będąc nie w pełni sił umysłowych (z powodów, które za chwilę powinny stać się oczywiste), po przeczytaniu informacji o śmierci Chestera zajrzałam w komentarze. W ciężkim szoku jestem od wczoraj, trochę wręcz zaskoczona różnicą reakcji w porównaniu z tym, jak się czułam, kiedy dowiedziałam się o śmierci Terry'ego*. Ale komentarze wprawiły mnie w stupor.
Ja po przyjęciu informacji, że ktoś popełnił samobójstwo jestem po prostu smutna. Że ktoś poczuł, że to jest jedyne, co może zrobić. Że każda inna opcja była gorsza od skończenia tego wszystkiego. Że nie chciał/nie mógł/nie potrafił znaleźć pomocy. Po prostu jest smutno i żal.
Jeszcze bardziej boli fakt, że to był ktoś, kogo uwielbiałam większość życia, moja Pierwsza Wielka Miłość Fanowska.
A później, po przekonaniu się, że to prawda, nie żaden fejk, nikt sobie niesmacznych żartów nie robi, wlazłam w bagno komentarzy. I mi się zrobiło jeszcze smutniej.
Bo oczywiście większość ludzi nie rozumie, jak można popełnić samobójstwo. Ja też nie rozumiem, w takim sensie, że sama nigdy nie byłam w sytuacji, w której poczułabym, że nic innego jej nie pozostaje. Co nie zmienia faktu, że jestem w stanie zrozumieć, że ktoś może tak czuć. Litościwym milczeniem pominę idiotów, którzy uważają, że jak się jest znanym i bogatym, to nie można być nieszczęśliwym, ewentualnie uważają, że znani i bogaci to wszyscy są nieszczęśliwi i jak jeden wszyscy myślą tylko, jak się zabić.
Nie uważam samobójstwa za oznakę słabości. Uznawanie samobójstwa za oznakę słabości jest dla mnie tak boleśnie nielogiczne, że aż mnie odrzuca. Bo, jak już zauważyłam, większość ludzi nie potrafi sobie wyobrazić, co może pozornie w miarę szczęśliwego człowieka popchnąć do samobójstwa. Możemy więc uznać, że brak chęci do zabicia się jest normą. Jak cholernie ciężko musi się czuć osoba, która jednak podejmuje taką decyzję? Jak długo musi się taka osoba czuć w ten sposób, żeby w końcu stwierdzić "wystarczy'?
Jak bardzo trzeba być pozbawionym empatii, żeby uważać, że ojciec szóstki dzieci nie pomyślał, co robi? I jak musiał się czuć, skoro ostatecznie to zrobił?
O, to chyba jest najważniejszy problem w tym wszystkim - nie obchodzi nas dana osoba i jej sytuacja. Obchodzą nas wszyscy naokoło, jak rodzina się z tym czuje, jak bardzo NAS boli, że ktoś odszedł, w zupełnie skrajnych przypadkach jak możemy wykorzystać to, że ktoś popełnił samobójstwo do popychania jakiejś swojej ideologii. Ale po co zastanowić się, co czuła ta osoba, co sprawiło, że podjęła taką decyzję. Jeszcze okaże się, że naprawdę przemyśleli to na wszystkie strony, rozważyli wszelkie możliwości w ich odczuciu dostępne i doszli do wniosku, że nie.
W sumie nie wiem, co ja chciałam tu napisać. Ale musiałam.Więc jest.
* podejrzewam, że w przypadku Terry'ego różnicą był fakt, że był czas, żeby się na to przygotować. Wszyscy wiedzieli, że dużo czas mu nie zostało, można powiedzieć, że się spodziewałam. Wiadomość, że Chester nie żyje była (i w sumie nadal jest) kompletnym zaskoczeniem. Dlatego chyba jeszcze nie płakałam. I pewnie jeszcze długo nie popłaczę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz