Dzień zaczęłam od wizyty świadków Jehowy. Panie przychodzą co jakiś czas, zawsze strasznie nieszczęśliwe, że nie trafiły na szefa, bo one sobie z nim zawsze rozmawiają i jest tak fajnie... Nie wiem, co panie biorą, ale musi to być mocny stuff, bo z tego co wiem, szef nie jest absolutnie zainteresowany ich zaproszeniami na spotkania i broszurkami o tym, co jest w życiu ważne. Ale klient jest, więc trzeba udawać zainteresowanie, a w tym szef jest akurat dobry. Na pewno lepszy niż ja, bo mnie millenialsowy nihilizm w połączeniu z równie millenialsową fobią społeczną przeszkadzają w byciu sprzedawcą roku. Panie zakupiły kilka kopert, zostawiły jakieś papióry, z prośbą, żeby szefowi przekazać, po czym jedna stwierdza:
- Ale weź Jadzia daj pani też zaproszenie.
Jadzia jakoś nie zareagowała*, więc musiałam ja.
- Nie, dziękuję, mnie absolutnie to zaproszenie nie jest potrzebne.
Żeby nie było, spokojnie i grzecznie. Nawet z uprzejmym uśmiechem na twarzy.
- Ale... - pani się zawahała, ale prze dalej przez zawiechę umysłową, spowodowaną najwyraźniej usłyszeniem odmowy przyjęcia zaproszenia na spotkanie o tym, jak Jezus jest wszystkim. - Pan Jezus na pewno jest ważny w pani życiu!
- Nie - uświadomiłam panią bezdusznie, ale nadal uprzejmie. - Jestem ateistką.
No po prostu... Ja rozumiem, misja, założenia programowe, przekonanie o własnej racji i zakładanie, że jak ja w coś wierzę, to defaultowo wszyscy inni też w to wierzą, cechy zwłaszcza mocne u osób starszych wiekiem. Naprawdę. Pojmuję, chociaż wcale nie muszę i nie mam ku temu predyspozycji, bo wiara zawsze była dla mnie kompletnie niepojętym zagadnieniem. Ale mimo wszystko trochę mnie gotuje...
* Jadzia chyba pamięta, jak przy pierwszej wizycie nacięły się na mnie tymi samymi słowami praktycznie, tylko później zareagowały "taka młoda a już nie wierzy!" w tonie że to straszliwa tragedia, że laska w sklepie (wyglądająca na nastolatkę, prawda, ale ja nigdy wierząca nie byłam, więc nie kminię jaka jest różnica w tym ile mam lat...**) jest ateistką. Trochę mnie tym wtedy wpieniły i mi uśmiech przeszedł w szczękościsk. Najwyraźniej na tyle wyraźnie, żebym zapadła Jadzi w pamięć.
** Dla niektórych najwyraźniej wiara jest defaultem, chyba zakładają, że każde dziecko rodzi się z zaprogramowanym wyznaniem chrześcijańskim, a dopiero później w wyniku tragedii życiowych tę wiarę traci...
Horoskop na dziś
tyle tylko że nie
poniedziałek, 1 lipca 2019
środa, 6 marca 2019
Wspominałam, że do mnie w żołnierskich prostych słowach?
Czy ja bym mogła kiedyś liczyć na jakieś konkretne informacje, czego klient chce? I nie coś obok, tylko prosto, jak krowie na rowie, czego człowieku chcesz, a nie całą historię rodziny?
Szlag mnie trafia, jak przychodzi ktoś i pyta o oprawę. No, oprawiamy. A ile by to kosztowało? Zależy od rozmiaru i tego, jaką listwę sobie klient wybierze. A, bo to ja mam taki obrazek, nic ciekawego, ale wnusia malowała, żadne dzieło sztuki, ale takie ładne, kotek na płocie, i ja bym to chciał/a oprawić. O, takiej wielkości (miejsce na zwizualizowanie sobie machania rękoma, które niewiele mi mówi, o jakim formacie mówimy). No za cholerę nie wiem, po co mi opowieści co jest na obrazie, kto to malował, ani od kiedy jest w klientki posiadaniu, ale wymiary? Kto by się tam wymiarami przejmował, to przecież nieistotne przy wycenianiu oprawy. Która wcale a wcale nie zależy od rozmiaru pracy. Absolutnie.
A wszystkim jutuberkom i innym cholerom, które wstawiają w internety tutoriale bez żadnego komentarza, należy się co najmniej rok w kotle ze smołą pod czułą opieką Boruty albo innego miejscowego diaboła. Za moje wszystkie tłumaczenia, że nie, niestety nie wiem, czego jakaś laska w internecie używa, że jej obrazki są takie fajne. Albo jakiej firmy medium do spękań ma taka jedna, że jej zawsze wychodzą takie ładne drobne, a klientce już nie. Skąd mam to wiedzieć, jak klientka nawet nie wie/nie pamięta, czyj filmik na insta obejrzała? Nawet moje Google-fu nic nie da, kiedy jedyną informacją, jaką dysponuję, jest to, że klientowi się wyświetliło wczoraj w godzinach wieczornych, i tam kobieta miała taki pędzel, i on był taki dziwny, i przez to obrazek był taki o (miejsce na wizualizację machania rękoma, które znowu nic mi nie daje, ale tym razem ma obrazować taką ość, jaką charakteryzował się obrazek).
Ja w ogóle powinnam każdego klienta pamiętać, znać z imienia i nazwiska, a co kupował w ostatnim półroczu to już w ogóle na wyrywki wybudzona o trzeciej nad ranem recytować. Najwyraźniej, skoro ludzie potrafią mi walnąć tekstem, że oni przecież kupowali u mnie podobrazie i chcą drugie takie samo, ale nie pamiętam, jaki format... (tutaj proszę sobie zwizualizować pełne oczekiwania spojrzenie na biedną małą Emblę, która czasem przy zamykaniu sklepu nie pamięta, jak ma na imię, never mind co kto w danym dniu kupował*). No byłam trzy miesiące temu i wybierałam, nawet mi pani pomogła dobrać rozmiar. Na moją delikatną sugestię, że lepiej jednak zmierzyć obrazek, który już się ma, bo moja pamięć jest dziurawa jak rzeszoto (a i to w sprzyjających okolicznościach przyrody), następuje dyzgust i obraza, że jak to. Jak można nie pamiętać co się komuś opchnęło kilka miesięcy wstecz? Najwyraźniej tak samo, jak można nie pamiętać, żeby zmierzyć, jaki format jest potrzebny...
A w ogóle, to można prosić rabacik? Bo kuzynka chłopaka jest na kierunku plastycznym, to ja się też łapię, prawda?
* Embla jako istota z fobią społeczną i patologiczną niechęcią do patrzenia ludziom w oczy zazwyczaj i tak ma problemy z zapamiętaniem twarzy. Ale w momencie kiedy sama jedna musi ogarnąć cały sklep i pięcioro klientów czasem nawet nie kojarzy, że był ktoś, kogo zna i wręcz lubi, a co dopiero jakiegoś randoma, który jest u nas pierwszy raz...
Szlag mnie trafia, jak przychodzi ktoś i pyta o oprawę. No, oprawiamy. A ile by to kosztowało? Zależy od rozmiaru i tego, jaką listwę sobie klient wybierze. A, bo to ja mam taki obrazek, nic ciekawego, ale wnusia malowała, żadne dzieło sztuki, ale takie ładne, kotek na płocie, i ja bym to chciał/a oprawić. O, takiej wielkości (miejsce na zwizualizowanie sobie machania rękoma, które niewiele mi mówi, o jakim formacie mówimy). No za cholerę nie wiem, po co mi opowieści co jest na obrazie, kto to malował, ani od kiedy jest w klientki posiadaniu, ale wymiary? Kto by się tam wymiarami przejmował, to przecież nieistotne przy wycenianiu oprawy. Która wcale a wcale nie zależy od rozmiaru pracy. Absolutnie.
A wszystkim jutuberkom i innym cholerom, które wstawiają w internety tutoriale bez żadnego komentarza, należy się co najmniej rok w kotle ze smołą pod czułą opieką Boruty albo innego miejscowego diaboła. Za moje wszystkie tłumaczenia, że nie, niestety nie wiem, czego jakaś laska w internecie używa, że jej obrazki są takie fajne. Albo jakiej firmy medium do spękań ma taka jedna, że jej zawsze wychodzą takie ładne drobne, a klientce już nie. Skąd mam to wiedzieć, jak klientka nawet nie wie/nie pamięta, czyj filmik na insta obejrzała? Nawet moje Google-fu nic nie da, kiedy jedyną informacją, jaką dysponuję, jest to, że klientowi się wyświetliło wczoraj w godzinach wieczornych, i tam kobieta miała taki pędzel, i on był taki dziwny, i przez to obrazek był taki o (miejsce na wizualizację machania rękoma, które znowu nic mi nie daje, ale tym razem ma obrazować taką ość, jaką charakteryzował się obrazek).
Ja w ogóle powinnam każdego klienta pamiętać, znać z imienia i nazwiska, a co kupował w ostatnim półroczu to już w ogóle na wyrywki wybudzona o trzeciej nad ranem recytować. Najwyraźniej, skoro ludzie potrafią mi walnąć tekstem, że oni przecież kupowali u mnie podobrazie i chcą drugie takie samo, ale nie pamiętam, jaki format... (tutaj proszę sobie zwizualizować pełne oczekiwania spojrzenie na biedną małą Emblę, która czasem przy zamykaniu sklepu nie pamięta, jak ma na imię, never mind co kto w danym dniu kupował*). No byłam trzy miesiące temu i wybierałam, nawet mi pani pomogła dobrać rozmiar. Na moją delikatną sugestię, że lepiej jednak zmierzyć obrazek, który już się ma, bo moja pamięć jest dziurawa jak rzeszoto (a i to w sprzyjających okolicznościach przyrody), następuje dyzgust i obraza, że jak to. Jak można nie pamiętać co się komuś opchnęło kilka miesięcy wstecz? Najwyraźniej tak samo, jak można nie pamiętać, żeby zmierzyć, jaki format jest potrzebny...
A w ogóle, to można prosić rabacik? Bo kuzynka chłopaka jest na kierunku plastycznym, to ja się też łapię, prawda?
* Embla jako istota z fobią społeczną i patologiczną niechęcią do patrzenia ludziom w oczy zazwyczaj i tak ma problemy z zapamiętaniem twarzy. Ale w momencie kiedy sama jedna musi ogarnąć cały sklep i pięcioro klientów czasem nawet nie kojarzy, że był ktoś, kogo zna i wręcz lubi, a co dopiero jakiegoś randoma, który jest u nas pierwszy raz...
czwartek, 14 lutego 2019
Bo do mnie trzeba w prostych żołnierskich słowach
Ludzie nie umią w komunikację.
Podchodzi dziewczę, lat koło 12. I mówi do mnie:
- Techniczna a3?
I to jest wszystko. Nie, czy jest, nie, czy mam jakiś kolor, ot tak sobie podchodzi i pyta dokładnie tymi słowy. Minę chyba miałam wybitnie tępą, bo powtórzyła dokładnie to samo.
- Ale co, techniczna a3? - dopytuję, bo wiem już, że ludzie potrafią pytać o jedno, a mieć na myśli piąte. - Pojedyncze kartki? Jakieś konkretne kolory?
- No... w bloku, biały papier techniczny - odpowiada niefrasobliwie dziewczę, najwyraźniej nieświadome, że omal nie doprowadziło mnie do publicznego wykonania facepalma z podskokiem.
Bo rzeczywiście, ze słów "techniczna a3" wynika przekaz "czy jest blok techniczny a3?"...
Podchodzi babka, jakoś koło sześćdziesiątki, elegancka, ładna, za nią mąż niesie portfel.
- Biel satynową małą poproszę.
Znowu, tępota umysłowa musiała mi wyleźć na ryj, bo się zawahała, ale powtórzyła.
- Tak, ale co to ma być za biel? - dopytuję, modląc się równocześnie do kogokolwiek skłonnego słuchać o cierpliwość.
- No, farba...? - chyba zwątpiła, ale odpowiada.
- Tak, ale jaka farba? - drążę temat dalej.
- Ach, no tak, olejna! - Wybaczam kobiecie, mogła nie skojarzyć, że w przybytku sprzedającym wszystko dla artystów i hobbystów będzie kilka rodzajów farb. - Olejną farbę, biel satynową.
No, to skoro ustaliliśmy jedno, ustalmy też kolejne.
- Ale nie ma takiego koloru jak biel satynowa. Jest biel cynkowa, tytanowa... - oświecam kobietę, bo ktoś, kurna musi, tylko czemu to zawsze muszę być ja.
- Ach, to cynkową.
Kurtyna.
Nie czepiam się biedactw, które uważają, że a5 jest formatem większym niż a4, a a3 to już w ogóle nie kojarzą, nie wszyscy muszą wiedzieć, że im mniejszy numerek, tym większy format. A już zwłaszcza rodzice, których wredna plastyczka co tydzień wysyła po nowego Graala, a dzieci odmawiają zeznań, co to dokładnie ma być, bo same nie słuchały. No ale dziewczę (stała klientka zresztą, w miarę oblatana w tematykach, które oferujemy), które pyta o blok w taki sposób, żeby blok był ostatnim, o czym pomyślę?
W ogóle, trochę rozbija mnie przychodzenie do sklepu i rzucanie jeno hasła, bez zapytania, bez orzeczenia, tylko rzut w przestrzeń trzech słów i czeka, aż telepatycznie się domyślę, o co chodzi. Bo jak podchodzi mamusia z dzieckiem na ręku i widać, że ledwo ogarnia, a wybuch kolorów na półkach ździebko ją przytłacza i mówi, że nie wie w sumie, co ma kupić, dostałą tylko listę, to jestem pełna zrozumienia. Ale jak mi przychodzi dorosły facet (pojawiający się od czasu do czasu) i rzuca lakonicznie "farby akrylowe" i czeka na chuj wie co, to już mnie lekko trącha. Bo taki start oznacza, że będę musiała każdą informację wyciągać niemal obcęgami. Czy to ma być na sztuki, czy w zestawie? A ile jeśli w zestawie? A jeśli na sztuki, to jaka pojemność? A jakieś konkretne kolory? I na końcu takiego maratonu dwudziestu pytań niemalże dochodzimy do clou: on chce farby konkretnego producenta, z konkretnej linii. Którego to producenta nie prowadzimy. I oczywiście klient foch, że mu czas zajmuję, a w ogóle, to jak możemy nie mieć akurat tego, co on sobie wymyślił? A wystarczyłoby po prostu zapytać, jak człowiek, a nie bot na Twitterze z ograniczeniem znaków, "czy ma pani farby akrylowe tego a tego producenta?". I już, nikt nikomu czasu nie zabiera, mnie szlag nie trafia, jak muszę dopytywać o każdą pierdołę, pokazywać kolejnych półek, na które po kolei się krzywi, bo to nie są te, które on chce, a dopiero na końcu usłyszę, że to chodzi o konkretnie TE farby. Albo TEN blok. Albo podobrazie TEJ firmy, mimo że na wstępie mówię, że mamy z dwóch firm, i mówię, które to, ale pyta dalej o rozmiary, jakby się spodziewało, że jednak magicznie się znajdzie z innej.
Frustracja wydaje się najlepszym motywatorem na reanimację blogaska. Czy wyjdzie - zobaczymy.
Podchodzi dziewczę, lat koło 12. I mówi do mnie:
- Techniczna a3?
I to jest wszystko. Nie, czy jest, nie, czy mam jakiś kolor, ot tak sobie podchodzi i pyta dokładnie tymi słowy. Minę chyba miałam wybitnie tępą, bo powtórzyła dokładnie to samo.
- Ale co, techniczna a3? - dopytuję, bo wiem już, że ludzie potrafią pytać o jedno, a mieć na myśli piąte. - Pojedyncze kartki? Jakieś konkretne kolory?
- No... w bloku, biały papier techniczny - odpowiada niefrasobliwie dziewczę, najwyraźniej nieświadome, że omal nie doprowadziło mnie do publicznego wykonania facepalma z podskokiem.
Bo rzeczywiście, ze słów "techniczna a3" wynika przekaz "czy jest blok techniczny a3?"...
Podchodzi babka, jakoś koło sześćdziesiątki, elegancka, ładna, za nią mąż niesie portfel.
- Biel satynową małą poproszę.
Znowu, tępota umysłowa musiała mi wyleźć na ryj, bo się zawahała, ale powtórzyła.
- Tak, ale co to ma być za biel? - dopytuję, modląc się równocześnie do kogokolwiek skłonnego słuchać o cierpliwość.
- No, farba...? - chyba zwątpiła, ale odpowiada.
- Tak, ale jaka farba? - drążę temat dalej.
- Ach, no tak, olejna! - Wybaczam kobiecie, mogła nie skojarzyć, że w przybytku sprzedającym wszystko dla artystów i hobbystów będzie kilka rodzajów farb. - Olejną farbę, biel satynową.
No, to skoro ustaliliśmy jedno, ustalmy też kolejne.
- Ale nie ma takiego koloru jak biel satynowa. Jest biel cynkowa, tytanowa... - oświecam kobietę, bo ktoś, kurna musi, tylko czemu to zawsze muszę być ja.
- Ach, to cynkową.
Kurtyna.
Nie czepiam się biedactw, które uważają, że a5 jest formatem większym niż a4, a a3 to już w ogóle nie kojarzą, nie wszyscy muszą wiedzieć, że im mniejszy numerek, tym większy format. A już zwłaszcza rodzice, których wredna plastyczka co tydzień wysyła po nowego Graala, a dzieci odmawiają zeznań, co to dokładnie ma być, bo same nie słuchały. No ale dziewczę (stała klientka zresztą, w miarę oblatana w tematykach, które oferujemy), które pyta o blok w taki sposób, żeby blok był ostatnim, o czym pomyślę?
W ogóle, trochę rozbija mnie przychodzenie do sklepu i rzucanie jeno hasła, bez zapytania, bez orzeczenia, tylko rzut w przestrzeń trzech słów i czeka, aż telepatycznie się domyślę, o co chodzi. Bo jak podchodzi mamusia z dzieckiem na ręku i widać, że ledwo ogarnia, a wybuch kolorów na półkach ździebko ją przytłacza i mówi, że nie wie w sumie, co ma kupić, dostałą tylko listę, to jestem pełna zrozumienia. Ale jak mi przychodzi dorosły facet (pojawiający się od czasu do czasu) i rzuca lakonicznie "farby akrylowe" i czeka na chuj wie co, to już mnie lekko trącha. Bo taki start oznacza, że będę musiała każdą informację wyciągać niemal obcęgami. Czy to ma być na sztuki, czy w zestawie? A ile jeśli w zestawie? A jeśli na sztuki, to jaka pojemność? A jakieś konkretne kolory? I na końcu takiego maratonu dwudziestu pytań niemalże dochodzimy do clou: on chce farby konkretnego producenta, z konkretnej linii. Którego to producenta nie prowadzimy. I oczywiście klient foch, że mu czas zajmuję, a w ogóle, to jak możemy nie mieć akurat tego, co on sobie wymyślił? A wystarczyłoby po prostu zapytać, jak człowiek, a nie bot na Twitterze z ograniczeniem znaków, "czy ma pani farby akrylowe tego a tego producenta?". I już, nikt nikomu czasu nie zabiera, mnie szlag nie trafia, jak muszę dopytywać o każdą pierdołę, pokazywać kolejnych półek, na które po kolei się krzywi, bo to nie są te, które on chce, a dopiero na końcu usłyszę, że to chodzi o konkretnie TE farby. Albo TEN blok. Albo podobrazie TEJ firmy, mimo że na wstępie mówię, że mamy z dwóch firm, i mówię, które to, ale pyta dalej o rozmiary, jakby się spodziewało, że jednak magicznie się znajdzie z innej.
Frustracja wydaje się najlepszym motywatorem na reanimację blogaska. Czy wyjdzie - zobaczymy.
środa, 28 lutego 2018
Oderwanie od rzeczywistości level hard
Jako osoba nie mająca chwilowo zbyt bliskich kontaktów z młodzieżą szkolną, ale za to pracująca niejako na froncie zaspokajania tej młodzieży pewnych potrzeb, mogę sobie od czasu do czasu obserwować inteligencję nauczycielek plastyki w szkołach. A raczej tej inteligencji brak.
Z jednej strony, poniekąd rozumiem - nauczycielami plastyki zostają jednak zazwyczaj osoby na punkcie szeroko pojętych sztuki/rękodzieła/prac plastycznych zakręcone. Niestety, to zakręcenie jakimś dziwnym przypadkiem często łączy się z kompletnym oderwaniem od rzeczywistości, ewentualnie brakiem chwili zastanowienia, jak to zrobić w miarę logicznie.
Rok temu zdarzyła się plastyczka, która piątej/szóstej klasie podstawówki zamyśliła zrobić malowanie na szkle. Nadmienię, że farby do szkła, takie prawdziwe, są na rozpuszczalniku, po wyschnięciu niezmywalne, dość trudne dla ludzi, którzy nie wiedzą do końca, za który koniec trzyma się pędzel, i swoje kosztują. Embli się w podstawówce poszczęściło, że plastyczki miała bardzo dobre i zdające sobie sprawę z faktu, że to nie jest przedmiot, który wszystkie dzieciaki będą uwielbiać. Więc zabawy w linoryty, farby witrażowe, większe projekty robiły dla chętnych, na kółkach plastycznych. I Embla, jako chętna, z radością na te kółka popylała, ale równocześnie zdawała sobie sprawę z faktu, że większość jej rówieśników ma w głębokim poważaniu malowanie, rysowanie czy inne kreatywne idiotyzmy. Więc, wracając po tej dygresji do clou, pani plastyczka postanowiła zaznajomić dwie klasy z malowaniem na szkle. Logika podpowiadałaby, że w takim razie najłatwiej, najekonomiczniej i najbezpieczniej byłoby zrobić ściepę narodową w klasach, żeby nauczycielka zanabyła kilka farbek i spokojnie by po jednej buteleczce z koloru wystarczyło na wszystkich, bo mieli po jednej butelce pomalować, a te cholery są bardzo wydajne. Co w związku z tym zrobiła genialna nauczycielka? Kazała dzieciakom przynieść po trzy farby zakupione własnym sumptem. Pomijając fakt, że w ciągu tygodnia w całym mieście wymiotło wszystkie farby witrażowe, Embla się absolutnie nie dziwiła rodzicom, którzy robili się ostro wściekli, jak słyszeli cenę tych farbek. I jak się dowiedzieli, że po pracy i tak zostanie pewnie większość pojemności. I co oni mają później zrobić z farbami witrażowymi? Cóż, schować gdzieś dokładnie, żeby progenitura się nie dorwała, bo kilka dni później do sklepu wpadł mi zatroskany tatuś i się pytał, czym te farby można zmyć. Z ekranu telewizora...
Nadal z mocnym postanowieniem pisania notek odgrzewam stare kotlety. Motywacja poszukiwana...
Z jednej strony, poniekąd rozumiem - nauczycielami plastyki zostają jednak zazwyczaj osoby na punkcie szeroko pojętych sztuki/rękodzieła/prac plastycznych zakręcone. Niestety, to zakręcenie jakimś dziwnym przypadkiem często łączy się z kompletnym oderwaniem od rzeczywistości, ewentualnie brakiem chwili zastanowienia, jak to zrobić w miarę logicznie.
Rok temu zdarzyła się plastyczka, która piątej/szóstej klasie podstawówki zamyśliła zrobić malowanie na szkle. Nadmienię, że farby do szkła, takie prawdziwe, są na rozpuszczalniku, po wyschnięciu niezmywalne, dość trudne dla ludzi, którzy nie wiedzą do końca, za który koniec trzyma się pędzel, i swoje kosztują. Embli się w podstawówce poszczęściło, że plastyczki miała bardzo dobre i zdające sobie sprawę z faktu, że to nie jest przedmiot, który wszystkie dzieciaki będą uwielbiać. Więc zabawy w linoryty, farby witrażowe, większe projekty robiły dla chętnych, na kółkach plastycznych. I Embla, jako chętna, z radością na te kółka popylała, ale równocześnie zdawała sobie sprawę z faktu, że większość jej rówieśników ma w głębokim poważaniu malowanie, rysowanie czy inne kreatywne idiotyzmy. Więc, wracając po tej dygresji do clou, pani plastyczka postanowiła zaznajomić dwie klasy z malowaniem na szkle. Logika podpowiadałaby, że w takim razie najłatwiej, najekonomiczniej i najbezpieczniej byłoby zrobić ściepę narodową w klasach, żeby nauczycielka zanabyła kilka farbek i spokojnie by po jednej buteleczce z koloru wystarczyło na wszystkich, bo mieli po jednej butelce pomalować, a te cholery są bardzo wydajne. Co w związku z tym zrobiła genialna nauczycielka? Kazała dzieciakom przynieść po trzy farby zakupione własnym sumptem. Pomijając fakt, że w ciągu tygodnia w całym mieście wymiotło wszystkie farby witrażowe, Embla się absolutnie nie dziwiła rodzicom, którzy robili się ostro wściekli, jak słyszeli cenę tych farbek. I jak się dowiedzieli, że po pracy i tak zostanie pewnie większość pojemności. I co oni mają później zrobić z farbami witrażowymi? Cóż, schować gdzieś dokładnie, żeby progenitura się nie dorwała, bo kilka dni później do sklepu wpadł mi zatroskany tatuś i się pytał, czym te farby można zmyć. Z ekranu telewizora...
Nadal z mocnym postanowieniem pisania notek odgrzewam stare kotlety. Motywacja poszukiwana...
piątek, 19 stycznia 2018
Sztuka wysoka
Przychodzi facet do sklepu i pyta, czy prowadzimy oprawę obrazów. Prowadzimy. A, to dobrze, bo on ma taki stary obraz, sprzed pierwszej wojny, po dziadkach, przywieziony ze wschodu. No dobra, może pan przynieść, dobierzemy ramę, zrobimy, oprawimy. Tylko on by nie chciał zostawiać tego u nas, bo to stare jest i cenne i w ogóle, pamiątka po dziadkach. Spoko, tylko muszę znać dokładne wymiary, a to najłatwiej jest jednak zmierzyć na okazie. To on przyniesie ten obraz, ja wymierzę, i on go znowu później przyniesie, żeby to oprawić. Dobra, nie ma problemu, przynajmniej nie będę się o to potykała przez tydzień. Ustalenia dokonane, wstępnie rama wybrana, żegnamy się w atmosferze ogólnej przyjaźni i zrozumienia.
Następnego dnia facet przynosi to dzieło sztuki przedwojennej. Wydruk naklejony na płytę paździerzową. Opada mi wszystko, z ciśnieniem włącznie, dobrze że biustonosz mam akurat dobry, bo cyc by z hukiem też uderzył w kafelki. Mówię gościowi w słowach ostrożnych, głosem miękkim i delikatnym, że to chyba jednak nie jest oryginał. A to oni przed wojną już wydruki robili?, dziwi się jak dziecko facet, który mógłby być moim dziadkiem. Macham ręką, bo nie chce mi się próbować delikatnie wytłumaczyć facetowi, że go ktoś na krzywe sanki wsadził i to jest jakiś mocny PRL, a nie fin de siecle. To nawet międzywojnie nie jest, tylko perfidny jezusek frasobliwy drukowany taśmowo, nawet nie podmalowany, tylko plakat naklejony na płytę. Stwierdzam, że nie wiem, może gdzieś na przedwojennej Ukrainie mieli jakieś drukarnie i trzaskali tak te jezuski. Wymierzam obraz, modlę się, żeby krzywo wycięta czterdziestoletnie płyta zmieściła się w nowej plastikowej ramie i odsyłam gościa z obrazem do domu, będziem dzwonić, kiedy można przynieść do oprawy. A czy on mi może wtedy przynieść jeszcze jeden obrazek, żebym mu powiedziała, z kiedy on mniej więcej jest? No dobra, niech będzie, coś zmyślę najwyżej. Oczyma wyobraźni widzę kolejny odklejający się od paździerzowego podkładu plakat.
Dzień oprawy nastał dziś. Gość wpada, że tutaj oto jest ten wydruk z początku ubiegłego wieku, tylko trzeba go jeszcze wyjąć ze starej ramy, bo jemu do głowy nie przyszło, że on mógłby to zrobić. No to łapię za obcęgi i cążki i modlę się, żeby to wszystko mi się nie rozleciało podczas oswabadzania cuda, bo oczywiście jest po prostu przybite gwoździami. W międzyczasie gość pokazuje mi ten drugi, również pamiątkę po dziadkach, przywiezioną ze wschodu. Patrzę znad tych obcęg i patrzę, i w sumie nie jestem w ogóle zdziwiona. Bo to też wydruk jest, tylko już taki bardziej na bogato, bo polakierowany, a w lakierze ktoś się bawił i robił ślady pędzla, żeby było bardziej naturalistycznie. Po krótkim zastanowieniu stwierdzam, że to ciężko ustalić, może i jest przedwojenny (w myślach dodając, że może sprzed wojny w Wietnamie), nie wiem i w ogóle, ja się na współczesnej nie znam. W końcu wyciągam wszystkie zardzewiałe gwoździe, wstrzelam jezuska w nową ramę i wysłuchuję opowieści o tym, co na tej ulicy mieściło się za dziecięctwa gościa. Ratuje mnie klientka, który przychodzi akurat kiedy ten zaczyna się rozkręcać na porządnie, i potrzebuje już teraz natychmiast mojego wsparcia. Gość się żegna i wychodzi, unosząc w świat swoje pamiątki rodzinne.
I tak to się kręci, od jednego geniusza do drugiego.
Może w ramach reanimacji blogaska uda mi się częściej pisać o dziwnych rzeczach, które robią klienci...
Następnego dnia facet przynosi to dzieło sztuki przedwojennej. Wydruk naklejony na płytę paździerzową. Opada mi wszystko, z ciśnieniem włącznie, dobrze że biustonosz mam akurat dobry, bo cyc by z hukiem też uderzył w kafelki. Mówię gościowi w słowach ostrożnych, głosem miękkim i delikatnym, że to chyba jednak nie jest oryginał. A to oni przed wojną już wydruki robili?, dziwi się jak dziecko facet, który mógłby być moim dziadkiem. Macham ręką, bo nie chce mi się próbować delikatnie wytłumaczyć facetowi, że go ktoś na krzywe sanki wsadził i to jest jakiś mocny PRL, a nie fin de siecle. To nawet międzywojnie nie jest, tylko perfidny jezusek frasobliwy drukowany taśmowo, nawet nie podmalowany, tylko plakat naklejony na płytę. Stwierdzam, że nie wiem, może gdzieś na przedwojennej Ukrainie mieli jakieś drukarnie i trzaskali tak te jezuski. Wymierzam obraz, modlę się, żeby krzywo wycięta czterdziestoletnie płyta zmieściła się w nowej plastikowej ramie i odsyłam gościa z obrazem do domu, będziem dzwonić, kiedy można przynieść do oprawy. A czy on mi może wtedy przynieść jeszcze jeden obrazek, żebym mu powiedziała, z kiedy on mniej więcej jest? No dobra, niech będzie, coś zmyślę najwyżej. Oczyma wyobraźni widzę kolejny odklejający się od paździerzowego podkładu plakat.
Dzień oprawy nastał dziś. Gość wpada, że tutaj oto jest ten wydruk z początku ubiegłego wieku, tylko trzeba go jeszcze wyjąć ze starej ramy, bo jemu do głowy nie przyszło, że on mógłby to zrobić. No to łapię za obcęgi i cążki i modlę się, żeby to wszystko mi się nie rozleciało podczas oswabadzania cuda, bo oczywiście jest po prostu przybite gwoździami. W międzyczasie gość pokazuje mi ten drugi, również pamiątkę po dziadkach, przywiezioną ze wschodu. Patrzę znad tych obcęg i patrzę, i w sumie nie jestem w ogóle zdziwiona. Bo to też wydruk jest, tylko już taki bardziej na bogato, bo polakierowany, a w lakierze ktoś się bawił i robił ślady pędzla, żeby było bardziej naturalistycznie. Po krótkim zastanowieniu stwierdzam, że to ciężko ustalić, może i jest przedwojenny (w myślach dodając, że może sprzed wojny w Wietnamie), nie wiem i w ogóle, ja się na współczesnej nie znam. W końcu wyciągam wszystkie zardzewiałe gwoździe, wstrzelam jezuska w nową ramę i wysłuchuję opowieści o tym, co na tej ulicy mieściło się za dziecięctwa gościa. Ratuje mnie klientka, który przychodzi akurat kiedy ten zaczyna się rozkręcać na porządnie, i potrzebuje już teraz natychmiast mojego wsparcia. Gość się żegna i wychodzi, unosząc w świat swoje pamiątki rodzinne.
I tak to się kręci, od jednego geniusza do drugiego.
Może w ramach reanimacji blogaska uda mi się częściej pisać o dziwnych rzeczach, które robią klienci...
piątek, 8 września 2017
Ja sobie muszę pomarudzić
Muszę sobie znaleźć jakiś nowy autobus.
W tym tygodniu cztery razy trafiłam na wycieczkę z przedszkola. Tylko cztery razy, bo wczoraj jechałam godzinę wcześniej. Ja rozumiem, że coś z tymi dzieciakami trzeba zrobić, ale, na bora, kupowanie biletów w autobusie, po jednym, bo automat nie zakłada kupowania większej ilości, to jest jakaś paranoja. A babki miały na głowie jakąś trzydziestkę, więc jak wsiedli przystanek-dwa zanim ja się objawiłam, a wysiadali przystanek przede mną, tak kobieta nie zdążyła nawet kupić wszystkich biletów. A wszyscy inni dostają paranoi, bo laska przyssała się do tego nieszczęsnego automatu i nikogo nie dopuszczała, więc jak wejdzie kontrol, to wszyscy będą mieli przegwizdane, z babeczkami włącznie, bo połowa biletów kupiona dopiero, a żaden nie skasowany.
I to jeszcze żeby nie byli z jednego z większych osiedli w mieści, na którym nie wierzę, że nie ma jednego kiosku, w którym sprzedadzą bilety w ilościach hurtowych i nie po jednym. Zwłaszcza, jeśli geniusze jeżdżą codziennie, i to nie, żeby bladym świtem, tylko o 9:30. Żeby nie mieli co najmniej dwóch automatów stacjonarnych na osiedlu. Żeby kobiety nie mogły przykazać rodzicom, coby ktoś w domu się sypnął i zanabył dziesięć ulgowych dla pociechy i zaniósł im, żeby miały na zaś. Nie. Wsiada człowiek do autobusu, wszędzie kamizelki odblaskowe, tak gdzieś na poziomie kolan człowieka, wszystko oczywiście jeszcze nie posiada głosu przeznaczonego do wnętrz, i słyszy od lasencji przy automacie "to jeszcze trochę potrwa". I tak to trwa, aż do końca podróży.
Uwielbiam, jak się na siebie nakłada niemyślenie ludzi i niemyślenie instytucji. Bo komunikacja miejska też mogłaby pomyśleć i wprowadzić szkołom/przedszkolom jakieś ułatwienie typu możliwość wyboru biletu grupowego albo co... Ale nie, czego ja wymagam. Powinniśmy się cieszyć, że niektóre z tych autobusów jeszcze w ogóle jeżdżą, a w jednym można nawet w automacie zapłacić kartą!
poniedziałek, 24 lipca 2017
O chamstwie
A nawet chanstwie. I prostactwie.
Obrazek poglądowy, pan lat 38 |
Ja się z natury nie kryję, że mam niewyparzony jęzor i się w tańcu nie pierdolę. Ba, mam na profilu, że jak ktoś zacznie nieuprzejmie, to niech się potem nie obraża, że odpowiem w podobnym stylu.
Pomijam oczywiste w tym wypadku kompletne zignorowanie profilu, na czele z moją uprzejmą prośbą, żeby osobniki powyżej trzydziestki nawet nie zaczynały. Pomijam fakt, że idiota pewnie wysyła tę wiadomość z automatu do wszystkiego, co mu się wyświetli i względnie jakoś wygląda.
Ale jakim cudem facet dożył do swojego wieku i nie zdaje sobie sprawy, że jedyną odpowiedzią, jakiej może się spodziewać na taki tekst jest właśnie krótkie i rzeczowe "spierdalaj"? Że zaczynanie do obcej osoby tekstem "porozmawiajmy o pończoszkach, które lubisz ubierać*", to jest dopiero chamstwo?
I skąd on w ogóle wziął te pończoszki, kurwa?
Ale ja w sumie nie o tym chciałam. Albo nie, dokładnie o tym, ale ogólniej. Bo pan na obrazku poglądowym to nie jedyny, ba, to nawet nie jest jakiś szczególnie zjadliwy przypadek.
Zdarzają się faceci w wieku podobnym (albo i młodszym, czasem delikwent wpasowuje się, a jakże, w moje wygórowane wymagania wiekowe, ale od normy i tak nie odbiega), którzy zaczynają zupełnie bez ogródek w stylu "lubisz masturbację?" itepe.
Ale ja ogólnie mam w dupie, że misiaczki nie potrafią przeczytać profilu, a nawet jak go przeczytają, to nie są w stanie zrozumieć, że moje jasno i klarownie sformułowane wymagania odnoszą się również do nich. Jak mnie trafią, jak mam gorszy dzień, to rzeczywiście, potrafię im uprzejmie poradzić, żeby spierdalali.
I wtedy się zaczyna. Okazuje się, że ignorowanie czyjegoś profilu, to nie jest chamstwo. Że chamstwem również nie jest wysyłanie kompletnie obcej osobie jawnych kłamstw w stylu "przeczytałem twój profil, bardzo mnie zaciekawił". Chamstwem ponadto wcale nie jest zagadywanie do laski dziesięć (piętnaście, dwadzieścia) lat młodszej tekstem "a może dyskretne spotkanie?". Nie. Chamstwem jest tylko i wyłącznie, kiedy taka laska odpowie panu, że nie jest zainteresowana. Bo absolutnie nie muszę używać języka ulicy. Mogę równie dobrze odpisać "Nie jestem zainteresowana rozmową, powodzenia w dalszej przygodzie na portalu", a i tak prawdopodobieństwo, że oberwę epitetem, jest wysokie. Serio, według niektórych fakt, że śmiem odpisać, że nie jestem zainteresowana, jest idealnym dowodem na moje prostactwo. Bo tylko prostak nie jest zainteresowany gościem, który zignorował profil, w wieku rzeczonego prostaka rodziców. Prawda? No oczywiście, że prawda, panowie są interesujący, zainteresowani, uprzejmi, to jedynie moje ograniczenie umysłowe sprawia, że zupełnie mnie nie rajcuje rozmowa z nimi, i w ogóle, Wersal i rzucanie pereł przed wieprze.
Bo, prawda, panowie nie mogą być chamscy. Nic, co oni robią, nie jest chamskie, przecież ja się w ogóle sama proszę, żeby takie teksty otrzymywać, i czego ja wymagam, żeby oni się powstrzymali, jak widzą ładną buzię**? Nie, im nie postoi absolutnie w głowie, że ja się jeno dostosowuję do ich poziomu.
Odpisywanie im jednosłownie i dosadnie ma jednak jedną zaletę. Odchodzą. Uznają kobietę, która potrafi im powiedzieć "odpierdol się" za niewartą swojej uwagi i sobie idą. Bo okazuję się najwyraźniej nie dość delikatna. Nie dość podatna na manipulację? Nieważne, ważne, że jak się okazuje, że panna rzuci od czasu do czasu mięchem, to im się nagle wydaje (ta panna) obrzydliwa. Że się wtedy okazuje pracownicą fizyczną, a z taką to kto by chciał...? Że być obleśnym względem młodej dziewczyny ze wskazaniem na studentkę, to fajnie, ale jak gdzieś spod tego wychynie człowiek pracujący, czasem nerwowy, opcjonalnie miotnący panną negocjowanego afektu, to już jakoś tak... mniej pociągająca się wydaje. Czemu? Nie wiem***. Ważne, że działa.
* tak, uwielbiam ubierać pończoszki. Mam cały zestaw czapeczek, sukienek, bucików, w które te pończoszki ubieram...
** ładna buzia jest na całych dwóch fotkach, wyglądających, jakbym je ziemniakiem robiła. W sumie robione były kamerką w laptopie, cierpią na ostrą pikselozę i są tak dobrane, że w sumie trudno by mnie było na nich rozpoznać. Ale panom się ogromnie podobają, tak im się podobają, że aż nie mogą się powstrzymać i muszą pisać wiadomość już teraz zaraz, bez zawracania sobie ślicznych główek jakimś tam profilem, w którym, olaboga, ostrzegam, że nie będę uprzejma.
*** prawdopodobnie dlatego, że nagle okazuje się, że mamy do czynienia z człowiekiem, a nie obiektem, ale to temat na odrębną, rozwlekłą notkę.
*** prawdopodobnie dlatego, że nagle okazuje się, że mamy do czynienia z człowiekiem, a nie obiektem, ale to temat na odrębną, rozwlekłą notkę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)