Jako osoba nie mająca chwilowo zbyt bliskich kontaktów z młodzieżą szkolną, ale za to pracująca niejako na froncie zaspokajania tej młodzieży pewnych potrzeb, mogę sobie od czasu do czasu obserwować inteligencję nauczycielek plastyki w szkołach. A raczej tej inteligencji brak.
Z jednej strony, poniekąd rozumiem - nauczycielami plastyki zostają jednak zazwyczaj osoby na punkcie szeroko pojętych sztuki/rękodzieła/prac plastycznych zakręcone. Niestety, to zakręcenie jakimś dziwnym przypadkiem często łączy się z kompletnym oderwaniem od rzeczywistości, ewentualnie brakiem chwili zastanowienia, jak to zrobić w miarę logicznie.
Rok temu zdarzyła się plastyczka, która piątej/szóstej klasie podstawówki zamyśliła zrobić malowanie na szkle. Nadmienię, że farby do szkła, takie prawdziwe, są na rozpuszczalniku, po wyschnięciu niezmywalne, dość trudne dla ludzi, którzy nie wiedzą do końca, za który koniec trzyma się pędzel, i swoje kosztują. Embli się w podstawówce poszczęściło, że plastyczki miała bardzo dobre i zdające sobie sprawę z faktu, że to nie jest przedmiot, który wszystkie dzieciaki będą uwielbiać. Więc zabawy w linoryty, farby witrażowe, większe projekty robiły dla chętnych, na kółkach plastycznych. I Embla, jako chętna, z radością na te kółka popylała, ale równocześnie zdawała sobie sprawę z faktu, że większość jej rówieśników ma w głębokim poważaniu malowanie, rysowanie czy inne kreatywne idiotyzmy. Więc, wracając po tej dygresji do clou, pani plastyczka postanowiła zaznajomić dwie klasy z malowaniem na szkle. Logika podpowiadałaby, że w takim razie najłatwiej, najekonomiczniej i najbezpieczniej byłoby zrobić ściepę narodową w klasach, żeby nauczycielka zanabyła kilka farbek i spokojnie by po jednej buteleczce z koloru wystarczyło na wszystkich, bo mieli po jednej butelce pomalować, a te cholery są bardzo wydajne. Co w związku z tym zrobiła genialna nauczycielka? Kazała dzieciakom przynieść po trzy farby zakupione własnym sumptem. Pomijając fakt, że w ciągu tygodnia w całym mieście wymiotło wszystkie farby witrażowe, Embla się absolutnie nie dziwiła rodzicom, którzy robili się ostro wściekli, jak słyszeli cenę tych farbek. I jak się dowiedzieli, że po pracy i tak zostanie pewnie większość pojemności. I co oni mają później zrobić z farbami witrażowymi? Cóż, schować gdzieś dokładnie, żeby progenitura się nie dorwała, bo kilka dni później do sklepu wpadł mi zatroskany tatuś i się pytał, czym te farby można zmyć. Z ekranu telewizora...
Nadal z mocnym postanowieniem pisania notek odgrzewam stare kotlety. Motywacja poszukiwana...